Dostaliśmy od historii swoje pięć minut i musimy zrobić wszystko, by wykorzystać je do trwałego wzmocnienia pozycji Polski – tak by za jakiś czas nie okazało się, że znów ocknęliśmy się w Mitteleuropie, a karty po staremu rozdają Niemcy.
I. Niemiecki „Zeitenwende”
Drugiego marca, czyli raptem nieco ponad tydzień po wizycie Joe Bidena w Kijowie i Warszawie, do Waszyngtonu pofatygował się Olaf Scholz. Wydarzenie to przeszło u nas bez większego echa – moim zdaniem niesłusznie, jest ono bowiem częścią większej ofensywy dyplomatyczno-wizerunkowej, mającej odbudować zszarganą reputację Niemiec i ponownie ustawić je w roli kluczowego sojusznika USA, europejskiego przywódcy oraz lidera pomocy udzielanej walczącej Ukrainie. Wizyta niemieckiego kanclerza miała charakter roboczy i trwała raptem kilka godzin, a jej kluczowym punktem była niemal półtoragodzinna rozmowa w cztery oczy z Joe Bidenem. Scholzowi nie towarzyszyła również rozbudowana świta – zabrał ze sobą jedynie wąskie grono najbliższych doradców, zabrakło natomiast innych członków rządu, przedstawicieli mediów czy świata biznesu. Nie było też konferencji prasowej oraz wspólnego oświadczenia przywódców. Ta skromność została jednak starannie skalkulowana i sama w sobie stanowi komunikat: w przeciwieństwie do Polski nie potrzebujemy rozbuchanej fety i nadskakiwania Waszyngtonowi. Jeżeli niemiecki kanclerz chce porozmawiać osobiście z amerykańskim prezydentem, to po prostu wsiada w samolot i ma pewność, że zostanie potraktowany z należytą uwagą. A wy potem zachodźcie w głowę, co tam między sobą ustaliliśmy…
