Gdy powstał problem, jak finansować nasz wiecznie niedomagający system szkolnictwa szczebla podstawowego i średniego, pojawił się pomysł bonu edukacyjnego. Z grubsza wyglądało to tak – każdy rodzic, czy opiekun prawny, otrzymuje bon edukacyjny wart tyle, ile wynosiłoby czesne w dobrej szkole. Za niego opłacałby koszty nauki swego dziecka.
Lewak czy prawak, każdy chce dobra swego dziecka
Pieniądze pochodziłyby z molocha zwanego Ministerstwem Edukacji, które uległoby rozwiązaniu, a przynajmniej istotnemu ograniczeniu. Wraz z ministerstwem znikłby problem tzw. programu szkolnego, narzucanego odgórnie przez państwo. Jak doskonale wiemy, chociażby z ostatnich sporów wokół podręcznika do historii współczesnej, podstawy programowe (a ściślej rzecz ujmując ich ideologiczne zabarwienie) budzą wiele emocji, które z kolei pozwalają kręcić lody politykom pragnącym dorwać się do koryta władzy. Politykom z obu stron ideologicznego sporu, dodajmy.
Jeśli rodzic chciałby, aby jego dziecko chodziło do szkoły wyzwolonej z przesądów, posyłałoby je do takiej, gdzie uczą, jak z wdziękiem ściągać majtki, onanizować się dyskretnie i bezpretensjonalnie w miejscu publicznym czy uprawiać na WF-ie ćwiczenia z „Kamasutry”. Inny, który wolałby bardziej zachowawcze, a może nawet reakcyjne, sposoby poszerzania horyzontów świadomościowych swych pociech, posyłałby je tam, gdzie dziewczynki noszą plisowane spódniczki, chłopcy białe koszulki. A obie płcie poznawałyby tajniki przedmiotów humanistycznych, ścisłych, artystycznych. Nie „Kamasutra”, ale „Raj utracony” Marlowa czy „Hamlet” Szekspira byłyby przedmiotem analizy uczniów w tak „zapóźnionych” ośrodkach edukacyjnych.
